P O J E N I E
Na razie w otwartym oknie prostował ramiona nowy dzień – jeszcze nie było słychać cichego
plaskania kopyt po trawniku.
Wreszcie!
Syn gospodarza wprost z okna sadzał mnie przed sobą na koniu – i wio! ku rzece.
Świeży, gorzki, dziki – i słodki – zapach niósł się od szuwarów.
Rzeka płynęła ot,tak – od niechcenia – jakby nic nie musiała : rzeka nizinna
jest na wiecznej emeryturze.
Konie. O ileż od nas piękniejsze, delikatniejsze. Wątpię, czy użyłyby wobec woźnicy bata,
gdyby role się odwróciły.
Schyliły łby, najpierw dotknęły wody chrapami – a potem, nie wiedzieć jakim cudem, bez chochli,
bez filiżanki siorbią tę swoją herbatę, kawę i białe wino – ich radość przenika i mnie
i syna gospodarza.
Gorzko i słodko pachną szuwary, wabi płaskodenna łódka.
Ile tu wszędzie słońca – wiatru – swobody…
Piją konie. Ja też : ich bliskość – i to coś nieodgadnionego, co bardziej od źródła żródlane.
Dodaj komentarz